Ten post najprawdopodobniej będzie najedzonym tasiemcem, więc jeśli, drogi czytelniku, szykujesz się, by go przeczytać, radzę wyposażyć się w cierpliwość i chrupiące przekąski (w tej kwestii polecam płatki kukurydziane, może też być to po prostu chleb, który miło się skubie ^^). Przygotowany/a (powiedzmy, że jakiś chłopiec/mężczyzna to czyta)?
 |
I rozległ się dźwięk cichy niczym ziewnięcie komara
Terry Pratchett |
Przy odpowiedzi "tak" czytelnik powinien zacząć przeczesywać wzrokiem linijki. Przy odpowiedzi "nie" proponujemy a)znaleźć czas później b)nie znaleźć go wcale (co mogłoby być dość przykre, ale wiadomo "czas to pieniądz", nie chcemy by czytelnik zbankrutował) c) po prostu czytać bez żadnej prowizorycznej przekąski.
Dobra, co ja robię?! Wybaczcie, biorę się w garść i piszę jak cywilizowany blogger, bez wszelkich (z założenia wywołujących uśmiech) bezsensownych zdań. Próbowałam Was rozbawić, ale jesteście twardzi. Kiedyś się uda! :)
Właśnie wróciłam z projektu edukacyjnego i mój skromnej wielkości mózg może nie działać jak należy. Przez prawie 3h siedziałam na niewygodnej ławeczce wciśnięta między tłum ludzi i oglądałam wystąpienia innych drugoklasistów. Współczuję tym, którzy mieli przykrość występować na końcu, nikt ich nie słuchał. Tym bardziej, że wszyscy byli głodni. Bardzo głodni. Pewna grupa podała komisji masę angielskich frykasów (jabłka w toffi, truskawki z bitą śmietaną...) w ramach projektu o kulturze Wielkiej Brytanii. Cała masa uczniowska próbowała nie patrzeć z rozmarzeniem na te pyszności, jednak nie dało się. Sama widziałam jak nauczyciel matematyki w ludzkim geście co rusz spoglądał na truskawki. Tortury. Ale żyjemy, więc jest dobrze :)
Napisałam ostatnio pierwszą część mojego opowiadanka, tylko że mam pewne obawy, co do tego, czy komukolwiek się ono spodoba. Jest to jedne z tych tworów, które sprawiają przyjemność jedynie autorowi, bo miło się je...tworzyło, a niekoniecznie czytelnikowi. Akcja nie należy do zbytnio porywających, ale może się Was spodoba? Kto wie... tylko uwaga, hm... owo opowiadanko jest długie. Wyjątkowo, jak na mnie. Zawsze możecie czytać na kilka zmian. Jeśli nie dacie rady przeczytać, zrozumiem.
I ostania uwaga. Imiona głównych bohaterek były, hm. Losowe. Więc niekoniecznie mi się podobają. Ale takie się urodziły, co poradzić. Nie przedłuuużając. Powodzenia! :D
Ps. ostatnio czytałam Wasze blogi, ale ich nie komentowałam. Wybaczcie mi, proszę. Jak tylko nauczyciele trochę odpuszczą, poprawię się! :)
Opowiadanko o prowizorycznym tytule (do zmiany) Mira i Sawa
Leżę
na zimnych panelach i zastanawiam się, czy jest sens zrobić coś pożytecznego,
bo takie leżenie w akompaniamencie Dziadka do orzechów Czajkowskiego
pozwala na chwilę zapomnieć o tym, że świat zamienił się w piekarnik, by spalić
mnie żywcem. Termometr już od kilku
godzin wskazuje dwadzieścia dziewięć stopni Celsjusza, lecz jak dla mnie
cwaniak zmyśla, a na zewnątrz asfalt nie jest już asfaltem tylko lepką pułapką
na ludzi. Informuje o tej rtęciowej konspiracji Marcina.
- Zawsze bierz pod uwagę fakt, że
możesz się mylić. – odpowiada z filozoficzną miną, przetaczając, jak zgaduję,
słowa Terry’ego Pratchetta.
Z ciekawości sprawdzam w
Internecie. Oczywiście, Terry Pratchett -
brat nigdy nie cytuje nikogo innego. Kiedyś powiedział mi, że jeśli to
zrobi, to wyłącznie dlatego, że znajdzie kogoś lepszego. Gapię się na lampę,
licząc uwięzione w jej kloszu martwe muchy. Dziewięć spalonych, zwęglonych
robaczków. „Zaraz do was dołączę” – wyciągam dramatycznie ręce do góry. W dni
takie jak ten potrafię jedynie marudzić i snuć pesymistyczne wizje, choć sama
nie znoszę zrzęd.
-Ta daaaam! – Marcin wychyla się zza drzwi ubrany w (o zgrozo!) zimową
kurtkę, golf i ocieplane spodnie.
Nie mogę na to patrzeć! Warstwy puchu i grubego materiału spoglądają na
mnie, szczerząc niewidzialne kły. Matulku, jakbym sama miała to na sobie.
- Nieee…. odejdź poczwaro!
Poczwara uśmiecha się zadowolona,
mokra od potu i czerwona niczym ledwo
żywy maratończyk. Oddycha z trudem, a mimo to nie przestaje się szczerzyć. Gdy
tylko wyobrażam sobie jak musi się w tym stroju dusić, sama dostaję duszności.
Niewidzialna istota urządza sobie grilla w moich biednych, wysuszonych płucach.
-Masochisto skończony, nie dręcz i
mnie! Mój wewnętrzny termometr wskazuje czterdzieści stopni psychocelsjusza…
Marcin jest jednak gotowy
rozpłynąć się we własnym pocie, byleby tylko się ze mnie pośmiać, tyran! I na
co mi był taki brat? Patrzę na jego mokrą, błyszczącą twarz i tłuste,
rozczochrane włosy.
-Przestaaań! – próbuję przybrać stanowczy
wyraz twarzy, ale jak zwykle mi nie wychodzi. Marcin za to ma ubaw po pachy.
Uświadamiam sobie, że jestem ofiarą przemocy w rodzinie, bo jak inaczej nazwać
znęcanie się nad siostrą? To straszne.
W tym właśnie momencie ten potwór,
zwyrodnialec i mizantrop przytula mnie opatulony w te wszystkie kurtki, swetry,
a przytula tak mocno, że mogłabym równie dobrze wskoczyć do rozżarzonej
tostownicy. Matko! Chyba naprawdę będę musiała zadzwonić do Rzecznika Praw
Dziecka. Nie ma na co czekać.
-Myślę, że cierpisz na niedobór endorfiny.–
oświadcza, uśmiechając się przy tym szeroko. Dobry jest. Dusi mnie dla mojego dobra.
Rzecznik może nie dotrzeć na czas.
-Przestań, no przestań! Jestem
szczęśliwa, bardzo szczęśliwa! Ale mnie puuuuść!– krzyczę i odbijam się z
całych sił od szuflady, żeby tylko wyrwać się z jego nagrzanych rąk. Ma jednak żelazny uścisk, a od
wysiłku robi mi się coraz cieplej. Wiedziałam,
że jestem skazana na porażkę!
- No dobra. Ale jak będziesz mi
płakać pod drzwiami to już nie przytulę! – z trudem podnosi się z podłogi i
chwiejnym krokiem odchodzi do kuchni, gdzie rzuca się na dzbanek z wodą. Słyszę
łapczywe, głośne przełykanie. Wariat.
-Przegrzały ci się procesory! –
mruczę pod nosem, ale on w niepojęty sposób to słyszy (wiolonczelista
skończony! ).
-NO CÓŻ... NIGDY NIE WIADOMO KIEDY
POJAWI SIĘ ZIEMNIAK – chichocze.
Terry Pratchett. Zawsze, gdy nie może
znaleźć innego cytatu, serwuje mi ziemniaka. Zanosząc się upiornym (pardon –
„upiornym”) śmiechem, rzucam mu się na plecy, a on sprawnym ruchem przewraca
mnie na podłogę. Jak zawsze.
-Wygrałem – oświadcza z wesołą
iskierką w oku i układa na moją cześć taką oto rymowankę:
Sawa na brata wskoczyła
I na podłodze skończyła
Po
czym znika w swoim pokoju.
Twórcze.
-Dobrze,
że jednak nie poszedłeś na polonistykę!
-Mam
dar, nie znasz się.
Nie
mija minuta, a jego spocona głowa znów pojawia się w kuchni.
-Kogoś
ci tu przywlekłem! – wypycha przed siebie zirytowaną Mirę, która gapi się na
czubki swoich butów.
Od
kiedy przeprowadziliśmy się na parter wiecznie wchodzi nam przez okno. Dzisiaj
jednak moje okno było zamknięte, więc wtargnęła na niezbadane tereny pokoju Marcina
i skończyło się to tak, jak się skończyło.
Mrugam
do niej, a ona przeciera zakłopotana oczy. Istnieje krótka lista osób, przy
których zupełnie się zacina i nie potrafi wydukać ani słowa. Marcin ma zaszczyt
znajdować się na tej właśnie liście.
-A
panienkę proszę, by nie podkradała się do mojego pokoju bez pisemnego
pozwolenia! – brat puszcza nadgarstek Miry – Sawa, ja nie wiem, ale wy chyba
się przeciwko mnie zmawiacie.
I
wychodzi. Nie dociekam, co miał na myśli, bo Marcinowe osobniki myślą w
zupełnie inny sposób.
-Nieee…
- Mira patrzy na mnie zrezygnowana – kiedyś, ja ci to mówię, powiem coś.
Cokolwiek.
-Metoda
małych kroczków.
-Oj
nie! – potrząsa gwałtownie głową.
Ma
sympatycznego, artystycznego kucyka z którego sterczy masa sprężynowych
loczków. Zaczynam zastanawiać się, po co przytachała ze sobą plecak.
-Wchodźta!
– otwieram drzwi do pokoju, a ona od razu kładzie się na przetartych panelach.
-Saaawaa…
- zaczyna. Ten jękliwy ton może znaczyć tylko jedno, a ja już zaczynam się
martwić, co tym razem ta szalona głowa wymyśliła. Ostatnim razem, gdy
wypowiedziała to swoje „Saawaa” rozdawałyśmy ulotki wyciągnięte ze skrzynek
pocztowych, by zobaczyć, czy jakiś biedny Hubert „nie czuje się nieszczęśliwy”.
Innym razem dawałam korki z matmy jakiemuś Jackowi, który słuchał metalu i nie
mrugał, co dawało dość upiorny efekt. Kiedyś nawet przy użyciu emocjonalnego
szantażu Mira zmusiła mnie, żebym wrzuciła nieznanemu mi Ryśkowi jabłko do
plecaka, bo ciągle wydawał się być głodny, a potem musiałam tłumaczyć się, że
wcale nie zabrałam mu „tyturka”. Nie
wiem, co to tyturek.
-Miruś,
błagam cię! Nie kończ!
-Sawa,
ale to ważne. – jej ogromne, niebieskie ślepia napełniają się wodą. Kot ze
Shreka to przy tym pikuś.
-Mira!
Tak nie wolno! Wiem, że udajesz. – tak naprawdę to nie jestem pewna, ale zdradziła mi kiedyś, że jak patrzy dłużej na
słońce to oczy zaczynają jej łzawić, więc może i teraz… Przyglądam się jej.
Tak, gapi się na słońce jak na bóstwo jakieś.
-No,
ale proooszę, bo stało się coś strasznego!
Mira
chyba nigdy nie doświadczyła żadnej tragedii, bo jej katastrofomierz szaleje
nawet przy najdrobniejszych sprawach. Najczęściej zaś gdy ktoś wydaje się
smutny. Wtedy błyskawicznie wkracza do akcji i nic nie jest w stanie jej
powstrzymać. To jeden z tego rzadkiego gatunku człowieka, który przytuliłby
cały świat. Ze mnie za to jest taka posępna wredota. Homo wredotus pospolitus.
Ale daję za wygraną i nie bardzo wierząc, że to co chce mi powiedzieć,
zasługuje na miano strasznego, słucham.
-Byłam
z maleńkim kuzynkiem w cyrku. No i ten kuzyn robił sobie zawody z kolegą na
plucie i niechcący opluł takiego chłopaka, co tam występował i nie zdążyliśmy
go nawet przeprosić, bo gdzieś czmychnął, a on może teraz czuć się totalnie
upokorzony! A przecież nikt nie zrobił tego z premedytacją. Matko, przecież on
może sobie pomyśleć, że ludzie go kompletnie nie szanują, a przecież to
nieprawda! Nawet, jeśli w cyrkach
znęcają się nad biednymi lwami!
Wygląda
na autentycznie przejętą. Ja za to mogę się założyć, że ten chłopak dawno
zapomniał o sprawie, albo nawet nie zauważył, że ktoś go opluł. Jednak
wrażliwce takie jak Mira, nie dadzą się przekonać.
-Nieee…
on pewnie już nawet nie pamięta. – przed oczami staje mi posępny młodzieniec w
przetartych szelkach, który nie ma zwyczaju rozmawiać z kimkolwiek i myśleć o
kimkolwiek, ani myślami kogokolwiek się przejmować.
-Nieprawda!
Założę się, że ciągle jeszcze to wspomina. Wyobraź sobie, że ktoś na Ciebie na
ulicy nagle splunął. I co? Nie zastanawiasz się dlaczego?
-Przez
chwilę…
-Ja
bym się zastanawiała. Musimy jechać do Jankowic, Sawa!
Obłęd
w mirowych oczach karze mi przypuszczać, że jest gotowa przejechać pół świata,
by znaleźć owego „upokorzonego” chłopaka i wytłumaczyć mu wszystko. Nawet nie
musi dodawać, po co miałybyśmy do jakiś Jankowic jechać. Ja to wiem.
-Pociągiem. Godzinka drogi i będziemy na
miejscu.
-Mira!
Nie! – nie patrzcie na mnie jak na bezdusznego potwora. Wyobraźcie sobie, że za
oknem panuje skwar, że słońce praży z zamiarem przerobienia każdego żywego
obiektu w pop corn, że jesteście cali mokrzy od potu i że sił jest w was tyle
ile powietrza w przebitej dętce. Co byście wtedy powiedzieli, tak szczerze.
-Chcesz
mnie ciągnąć po pociągach dwie godziny, żeby powiedzieć jakiemuś obcemu
chłopakowi, że mały chłopiec, którego ten nie pamięta, nie opluł go specjalnie.
Założę się, że usłyszysz tylko takie „to ktoś mnie opluł?”. -On
tam będzie i mu powiem, że to przypadek. – patrzy na mnie błagalnie.
-Sawa,
nie śmiej się! To ważne. A w ogóle, Jankowice to góry praktycznie. Możemy wejść
sobie na jakiś szczytek, położyć się na ZIMNEJ trawie – uśmiecha się
przymilnie, a ja mam okazję zobaczyć jej sympatyczną szparę między jedynkami.
-Ktoś
nas napadnie! – mówię bez większego przekonania, byleby odwlec to, co jak się
zdaje, nie do odwleczenia.
-Aha…
wymyślasz argumenty na poczekaniu. Kochasz góry przecież!
Ale nie jak zamieniają się w patelnie,
droga koleżanko! Gdybyś tylko potrafiła wyobrazić sobie dwa ciałka skwierczące
na dymiącej łączce, zrozumiałabyś o co mi chodzi. Ale nie. Patrzysz na mnie i
nie wiesz, jakie przerażające obrazy wiążą się z tą samobójczą wyprawą.
-Nie,
nie… Nie słyszysz co w telewizji mówią?! – zdanie to samo wyskakuje z moich
wysuszonych, spękanych ust, które resztkami sił bronią się jeszcze przed
szaleńczym planem Miry. Gdyby słońce nie zwęgliło doszczętnie każdej szarej
komórki pałętającej się pod mym skromnym czerepem, najpewniej nigdy bym tego
nie powiedziała. Tymczasem mówię, sama się temu dziwiąc.
-Sawa, od kiedy
wierzysz programom telewizyjnym?- jej gruba brew podjeżdża pod same czoło, a
oczy wpatrują się we mnie z niesłychaną powagą i spokojem. To już jest nie do
wytrzymania! Niech ona się tak nie patrzy, bo zacznę mieć wyrzuty sumienia. Mira
jednak nie odwraca wzroku.
-Mira… - zaczynam,
a ta uśmiecha się, przeczuwając, co zaraz powiem – dobra. Ale jak zginę to
Twoja wina!
Po sekundzie
ląduję w ramionach przeszczęśliwej koleżanki, która niemalże, płacząc ze
wzruszenia krzyczy:
-Dziękuję! –
nie mówię, że jest mi duszno, bo aż takim potworem nie jestem. Czasem warto się
dla kogoś podusić (i stracić wszystkie szare komórki).
. . .
-Marcin, co ty
tu do jasnej ciasnej robisz?!
Stoimy na
peronie. Słońce praży niemiłosiernie, a jakaś kobieta zupełnie dosłownie wlepia
nos w gazetę, przez co na kartkach tworzy się mokra plama. Mira oparta o
kolumnę bawi się pałeczkami do perkusji, ja zaś patrzę na uśmiechniętego brata,
który ni stąd ni z owąd zmaterializował się u mojego boku.
-To, co nic nie
mówi, nie kłamie – mruży oczy i tajniackim krokiem ucieka za kolumnę.
Mira uśmiecha
się rozbawiona.
- Terry
Pratchett?
-A jakżeby
inaczej.
-Wiedziałam
. .
.
Pociąg nie
nadjeżdża. Zostawił nas na pożarcie przez wygłodniałe promienie słoneczne (tak
o was mówię złośliwe zabójcze, a jednak życiodajne potwory!) , a my jak te
sieroty stoimy i czekamy na blaszane monstrum, które najwidoczniej nie ma
zamiaru się zjawić. Trudno. Już nic mi się nie chce: jechać, siedzieć, wracać,
narzekać. Tak. Nadeszła ta wiekopomna chwila, w której Sawie nie starczyło sił
na narzekanie. Mira dostrzegłaby w tym coś optymistycznego, ja nie. Kilka
metrów przed nami rozsiadła się wygodnie mała, szczerbata dziewczynka o typowej
twarzy smyka. Zadziorne, niebieskie oczka, odstające, elfie uszy i podstępny
uśmieszek. Dziewczynka dłubie z pasją w
butelce, z której wyrasta dorodna, artystyczna rzeżucha. Mira, uderzając
rytmicznie w kolumnę obtartymi perkusyjnymi pałeczkami od czasu do czasu się
jej przygląda.
-Ha. Taki mały
leśny skrzat – uśmiecha się i klepie mnie pokrzepiająco po ramieniu - Nigdy nie jest tak źle żeby nie mogło być
gorzej, Sawa. Pomyśl, że siedzisz w przyspawanym do siebie polarze na Saharze.
-Albo w saunie
przy konsumującym sałatkę czosnkową osobniku – dodaje zza kolumny Marcin.
-Jesteście
kochaaani… - rzucam ironicznie.
Czuję, że wizja
czosnkowej sałatki nie opuści mnie do końca tego dnia. O ile go przeżyję,
oczywiście.
Słyszymy niezidentyfikowany zgrzyt. Pociąg jeszcze nie nadjechał, za
to zbliża się coś podejrzanego i zgrzyta. Zgrzyyyt.
Zaraz nie wytrzymam. Zgrzyyyt.
Trzymajcie mnie. Zgrzyyt. Jeśli
jeszcze raz mi zgrzytniesz! I jak to zgrzytające przedmioty mają w zwyczaju,
podejrzany przedmiot zgrzyta po raz piąty. Wybucham. Potrafię znieść zabijający
skwar, chowającego się brata i nieprzyjemny dźwięk pocieranego styropianu, ale
gdy tylko słyszę zgrzyt, jakikolwiek ten zgrzyt, by nie był, dostaję białej
gorączki. Zgrzyyyt. Podbiegam w
stronę schodów. Starszy mężczyzna o białych sterczących włosach i ogromnym,
śliwkowym nosie taszczy za sobą kroplówkę, z której zamiast typowych zbiorników
z krwią zwisają pozszywane stare torby. Mrugam. Mężczyzna z ulgą stawia srebrny
stojak, bierze głęboki wdech i idzie dalej. Zgrzyyyt. Pozbawione
kółeczek nóżki drapią o beton.
Staruszek spogląda
na mnie kątek oka, ale po krótszym namyśle udaje, że nic nie słyszał i idzie
dalej. Zgrzyyyt.
-Już,
chwileczkę! – odpowiada zniecierpliwiony, nie zwalniając kroku. Torby kiwają
się na boki. – Tylko zaniosę stojak na miejsce. Co mnie tchnęło, żeby wyciągać to dzia… - urywa -
znaczy! Ekhm… nie mogę uwierzyć, że znajdzie się teraz w rękach kogoś innego.
Kochane żelastwo – klepie czule metalową rurkę - Służyło nam tyle lat, a teraz!
No, nie wiem… - w końcu odwraca się w moją stronę, a ja ze zdumieniem wpatruję
się w jego pomarszczoną twarz. Ten człowiek jest kserokopią Alberta Einsteina!
Albo słońce już zupełnie wypaliło moje szare komórki.
-Chcesz coś
kupić? – przekrzywia śmiesznie głowę, ukazując szereg krzywych zębów.
-Cco? –
wyrzucam głupkowato – ale jak „kupić?
Mężczyzna
zadowolony pociera chude jak patyki ręce.
-Kupić, droga
pani. Mam nawet promocyyyyję! Trzy w cenie dwóch. Znaczy dwa w cenie trzech,
oczywiście. Nie, nie… to nie tak. – zakłopotany drapie się po głowie – Chciałem
powiedzieć, że dwa w cenie jednego! A
jak pani dokupi poduchę, to darmowy długopis z elektrowni! – doskakuje do
artystycznie pozszywanych toreb i wyciąga z nich włochatą poduchę w kształcie
perkusji. – O. Niech pani zobaczy jaka elegancka. Pięć złoty i jest już pani.
Plus ten uroczy długopisik – z desperacją oklepuje kieszenie, a gdy nic w nich
nie znajduje mruczy coś niezadowolony. –Hm… to zamiast długopisika dorzucę pani
ramkę! Z dopłatą. Złotówka plus pięć złoty, a otrzyma pani wygodnego jaśka i
przepiękną ramkę! – po chwili przykłada mi pod sam nos białą rameczkę w czarne
nutki. W środku tkwi zdjęcie jakiegoś chłopaka. – ooo… - „Einstein” zauważa je
i macha ręką – to. Ekhm… żeby pokazać jak się zdjęcia w niej prezentują…
ładnie, prawda? – pośpiesznie wyciąga fotografię. – To jak? Zdecydowała się
pani? Drugiej takiej okazji nie będzie!
- Co ja widzę!
Rytm punktowany! – przede mną jak spod ziemi wyrasta brat i jego nieodłączna
wiolonczela, która z zadowoleniem przysłuchuje się rozmowie ukryta w czarnym,
umieszczonym na Marcinowych plecach futerale. Nigdy nie mogę pozbyć się myśli,
że ta wiolonczela wszystko rozumie, bo ta jej długa szyja i pudło rezonansowe
zbytnio przypominają mi człowieka– piękne! Sprzedaje pan?
Uderzam się
zrezygnowana w czoło.
-Aha, aha! –
oczy staruszka świecą się jak dwie perełki. Tak musiał wyglądać Einstein, gdy
odkrył tą swoją teorię względności. – Pięć złoty, a będzie mógł pan dać
narzeczonej –mruga.
-O. Jak tak, to
oczywiście! – brat śmieje się i dłubie w wysłużonym portfelu, na którym, gdy
byłam mała, namalowałam mu cyklopy.– Mam z drobnych tylko trzy złote.
-I dobrze,
dobrze. Trzy złote też jak najbardziej! Jak weźmie pan poduszkę to będziemy
kwita – Nic z tego nie rozumiem. Może nie przeszłam szkoły handlowej, ale nawet
ja zauważam, że ta transakcja jest kompletnie bez sensu.
Marcin wpatruje
się osłupiały w „sprzedawcę”.
-O. No, zgadzam
się. Dziękuję! – ściska poduszkę i ramkę, a pieniądze szybko wkłada w dłonie
szczęśliwego staruszka, uśmiechając się szeroko.
-Albert ja cię
zabiję! – zza schodów wyskakuje niska postać w za dużej koszuli w kratę i
szarym kapeluszu na głowie.
Wpatrujemy się
w nią osłupiali. W tym samym momencie dochodzi nas krzyk Miry „pociąg!”.Rzucamy
się w pogoń za pociągiem. Za to chłopak od szarego kapelusza podchodzi do „Einsteina”
i łapie go za nadgarstki.
-Czemu ukradłeś
mi rzeczy?! Znowu! Albert, przecież nie masz prawa tak robić! Nic nie
sprzedałeś, powiedz, że nic nie sprzedałeś! – chwyta się zrozpaczony za głowę.
-Dla ciebie wujku
Albercie, kochany Zbyszku. A sprzedałem! Ha! – staruszek chichocze zadowolony i
macha nam na pożegnanie.
Zbyszek kieruje
na nas rozwścieczone spojrzenie, aż w końcu jego wzrok ląduje na ramce i
poduszce trzymanej przez Marcina. Wiem to wszystko, bo truchtam, z wysiłkiem
wykręcając szyję do tyłu. Nie powinnam
tak robić, ale wrodzona wścibskość, nie pozwala mi postąpić inaczej. Wolę się
spóźnić niż przegapić taką aferę. To potworne, pracuję nad tym, ale póki co…
Zbyszek bez chwili wahania rzuca się za nami w pogoń, myśląc, że biegniemy, by
mu umknąć. W rzeczywistości po prostu nie chcemy spóźnić się na pociąg.
-To moje! –
chłopak depcze nam po piętach, co nie stanowi w sumie żadnego problemu.
A my wskakujemy
do wagonu.
-Wysiadać, to
moje! – Zbyszek biegnie, „Einstein” wyszczerzony w złośliwym uśmiechu macha
całej naszej załodze, pociąg rusza, chłopak w ostatniej chwili dopada metalowej
rurki i wpada między mnie, a Marcina. Brakuje tylko muzyki z lat
osiemdziesiątych.
Zbyszek zadowolony
wyrywa bratu ramkę i poduszkę, całując je w geście zwycięstwa. Mira patrzy na
niego jak na świra.
-Myślę, że ci
się to nie opłacało. – wyznaje spokojnie brat, a nowo poznany szaleniec unosi
drwiąco brwi – Twój wuj może teraz
sprzedać resztę twoich rzeczy.
Zalega cisza, w
której słowa trafiają do naszych układów pokarmowych, gdzie podlegają powolnemu
trawieniu. W końcu Zbyszek łapie się za głowę i pada na podłogę.
-Nie! – wlepia
wzrok w przesuwający się coraz szybciej krajobraz. – Jestem do bani.
Jeżeli dotrwaliście do końca to, to się cieszę! :) konstruktywna krytyka zawsze będzie mile przyjęta! :D
Pozdrawiam serdecznie: Stasia
(ten post dedykuję... Poli. Polu, masz dedykację ^^ )