28 maja 2015

Świat Dysku - Terry Pratchett jest geniuszem! ^^

Ten post najprawdopodobniej będzie najedzonym tasiemcem, więc jeśli, drogi czytelniku, szykujesz się, by go przeczytać, radzę wyposażyć się w cierpliwość i chrupiące przekąski (w tej kwestii polecam płatki kukurydziane, może też być to po prostu chleb, który miło się skubie ^^). Przygotowany/a (powiedzmy, że jakiś chłopiec/mężczyzna to czyta)? 
I rozległ się dźwięk cichy niczym ziewnięcie komara
Terry Pratchett
Przy odpowiedzi "tak" czytelnik powinien zacząć przeczesywać wzrokiem linijki. Przy odpowiedzi "nie" proponujemy a)znaleźć czas później b)nie znaleźć go wcale (co mogłoby być dość przykre, ale wiadomo "czas to pieniądz", nie chcemy by czytelnik zbankrutował) c) po prostu czytać bez żadnej prowizorycznej przekąski. 
Dobra, co ja robię?! Wybaczcie, biorę się w garść i piszę jak cywilizowany blogger, bez wszelkich (z założenia wywołujących uśmiech) bezsensownych zdań. Próbowałam Was rozbawić, ale jesteście twardzi. Kiedyś się uda! :) 
Właśnie wróciłam z projektu edukacyjnego i mój skromnej wielkości mózg może nie działać jak należy. Przez prawie 3h siedziałam na niewygodnej ławeczce wciśnięta między tłum ludzi i oglądałam wystąpienia innych drugoklasistów. Współczuję tym, którzy mieli przykrość występować na końcu, nikt ich nie słuchał. Tym bardziej, że wszyscy byli głodni. Bardzo głodni. Pewna grupa podała komisji masę angielskich frykasów (jabłka w toffi, truskawki z bitą śmietaną...) w ramach projektu o kulturze Wielkiej Brytanii. Cała masa uczniowska próbowała nie patrzeć z rozmarzeniem na te pyszności, jednak nie dało się. Sama widziałam jak nauczyciel matematyki w ludzkim geście co rusz spoglądał na truskawki. Tortury. Ale żyjemy, więc jest dobrze :)
Napisałam ostatnio pierwszą część mojego opowiadanka, tylko że mam pewne obawy, co do tego, czy komukolwiek się ono spodoba. Jest to jedne  z tych tworów, które sprawiają przyjemność jedynie autorowi, bo miło się je...tworzyło, a niekoniecznie czytelnikowi. Akcja nie należy do zbytnio porywających, ale może się Was spodoba?  Kto wie... tylko uwaga, hm... owo opowiadanko jest długie. Wyjątkowo, jak na mnie. Zawsze możecie czytać na kilka zmian. Jeśli nie dacie rady przeczytać, zrozumiem. 
I ostania uwaga. Imiona głównych bohaterek były, hm. Losowe. Więc niekoniecznie mi się podobają. Ale takie się urodziły, co poradzić. Nie przedłuuużając. Powodzenia! :D 
Ps. ostatnio czytałam Wasze blogi, ale ich nie komentowałam. Wybaczcie mi, proszę. Jak tylko nauczyciele trochę odpuszczą, poprawię się! :)

Opowiadanko o prowizorycznym tytule (do zmiany) Mira i Sawa

Leżę na zimnych panelach i zastanawiam się, czy jest sens zrobić coś pożytecznego, bo takie leżenie w akompaniamencie Dziadka do orzechów Czajkowskiego pozwala na chwilę zapomnieć o tym, że świat zamienił się w piekarnik, by spalić mnie żywcem.  Termometr już od kilku godzin wskazuje dwadzieścia dziewięć stopni Celsjusza, lecz jak dla mnie cwaniak zmyśla, a na zewnątrz asfalt nie jest już asfaltem tylko lepką pułapką na ludzi. Informuje o tej rtęciowej konspiracji Marcina.
- Zawsze bierz pod uwagę fakt, że możesz się mylić. – odpowiada z filozoficzną miną, przetaczając, jak zgaduję, słowa Terry’ego Pratchetta.
Z ciekawości sprawdzam w Internecie. Oczywiście, Terry Pratchett -  brat nigdy nie cytuje nikogo innego. Kiedyś powiedział mi, że jeśli to zrobi, to wyłącznie dlatego, że znajdzie kogoś lepszego. Gapię się na lampę, licząc uwięzione w jej kloszu martwe muchy. Dziewięć spalonych, zwęglonych robaczków. „Zaraz do was dołączę” – wyciągam dramatycznie ręce do góry. W dni takie jak ten potrafię jedynie marudzić i snuć pesymistyczne wizje, choć sama nie znoszę zrzęd. 
-Ta daaaam! – Marcin wychyla się zza drzwi ubrany w (o zgrozo!) zimową kurtkę, golf i ocieplane spodnie.
Nie mogę na to patrzeć! Warstwy puchu i grubego materiału spoglądają na mnie, szczerząc niewidzialne kły. Matulku, jakbym sama miała to na sobie.  
- Nieee….  odejdź poczwaro!
Poczwara uśmiecha się zadowolona, mokra od potu i czerwona niczym  ledwo żywy maratończyk. Oddycha z trudem, a mimo to nie przestaje się szczerzyć. Gdy tylko wyobrażam sobie jak musi się w tym stroju dusić, sama dostaję duszności. Niewidzialna istota urządza sobie grilla w moich biednych, wysuszonych płucach.
-Masochisto skończony, nie dręcz i mnie! Mój wewnętrzny termometr wskazuje czterdzieści stopni psychocelsjusza…
Marcin jest jednak gotowy rozpłynąć się we własnym pocie, byleby tylko się ze mnie pośmiać, tyran! I na co mi był taki brat? Patrzę na jego mokrą, błyszczącą twarz i tłuste, rozczochrane włosy.
-Przestaaań! – próbuję przybrać stanowczy wyraz twarzy, ale jak zwykle mi nie wychodzi. Marcin za to ma ubaw po pachy. Uświadamiam sobie, że jestem ofiarą przemocy w rodzinie, bo jak inaczej nazwać znęcanie się nad siostrą?  To straszne.
W tym właśnie momencie ten potwór, zwyrodnialec i mizantrop przytula mnie opatulony w te wszystkie kurtki, swetry, a przytula tak mocno, że mogłabym równie dobrze wskoczyć do rozżarzonej tostownicy. Matko! Chyba naprawdę będę musiała zadzwonić do Rzecznika Praw Dziecka. Nie ma na co czekać. 
-Myślę, że cierpisz na niedobór endorfiny.– oświadcza, uśmiechając się przy tym szeroko.  Dobry jest. Dusi mnie dla mojego dobra. Rzecznik może nie dotrzeć na czas.
-Przestań, no przestań! Jestem szczęśliwa, bardzo szczęśliwa! Ale mnie puuuuść!– krzyczę i odbijam się z całych sił od szuflady, żeby tylko wyrwać się z jego  nagrzanych rąk. Ma jednak żelazny uścisk, a od wysiłku robi mi się coraz cieplej.  Wiedziałam, że jestem skazana na porażkę!
- No dobra. Ale jak będziesz mi płakać pod drzwiami to już nie przytulę! – z trudem podnosi się z podłogi i chwiejnym krokiem odchodzi do kuchni, gdzie rzuca się na dzbanek z wodą. Słyszę łapczywe, głośne przełykanie. Wariat.  
-Przegrzały ci się procesory! – mruczę pod nosem, ale on w niepojęty sposób to słyszy (wiolonczelista skończony! ).
-NO CÓŻ... NIGDY NIE WIADOMO KIEDY POJAWI SIĘ ZIEMNIAK – chichocze.
Terry Pratchett. Zawsze, gdy nie może znaleźć innego cytatu, serwuje mi ziemniaka. Zanosząc się upiornym (pardon – „upiornym”) śmiechem, rzucam mu się na plecy, a on sprawnym ruchem przewraca mnie na podłogę. Jak zawsze.
-Wygrałem – oświadcza z wesołą iskierką w oku i układa na moją cześć taką oto rymowankę:
Sawa na brata wskoczyła
I na podłodze skończyła

Po czym znika w swoim pokoju.
Twórcze.
-Dobrze, że jednak nie poszedłeś na polonistykę!
-Mam dar, nie znasz się.

Nie mija minuta, a jego spocona głowa znów pojawia się w kuchni.

-Kogoś ci tu przywlekłem! – wypycha przed siebie zirytowaną Mirę, która gapi się na czubki swoich butów.
Od kiedy przeprowadziliśmy się na parter wiecznie wchodzi nam przez okno. Dzisiaj jednak moje okno było zamknięte, więc wtargnęła na niezbadane tereny pokoju Marcina i skończyło się to tak, jak się skończyło.
Mrugam do niej, a ona przeciera zakłopotana oczy. Istnieje krótka lista osób, przy których zupełnie się zacina i nie potrafi wydukać ani słowa. Marcin ma zaszczyt znajdować się na tej właśnie liście.
-A panienkę proszę, by nie podkradała się do mojego pokoju bez pisemnego pozwolenia! – brat puszcza nadgarstek Miry – Sawa, ja nie wiem, ale wy chyba się przeciwko mnie zmawiacie.
I wychodzi. Nie dociekam, co miał na myśli, bo Marcinowe osobniki myślą w zupełnie inny sposób.
-Nieee… - Mira patrzy na mnie zrezygnowana – kiedyś, ja ci to mówię, powiem coś. Cokolwiek.
-Metoda małych kroczków.
-Oj nie! – potrząsa gwałtownie głową.
Ma sympatycznego, artystycznego kucyka z którego sterczy masa sprężynowych loczków. Zaczynam zastanawiać się, po co przytachała ze sobą plecak.
-Wchodźta! – otwieram drzwi do pokoju, a ona od razu kładzie się na przetartych panelach.
-Saaawaa… - zaczyna. Ten jękliwy ton może znaczyć tylko jedno, a ja już zaczynam się martwić, co tym razem ta szalona głowa wymyśliła. Ostatnim razem, gdy wypowiedziała to swoje „Saawaa” rozdawałyśmy ulotki wyciągnięte ze skrzynek pocztowych, by zobaczyć, czy jakiś biedny Hubert „nie czuje się nieszczęśliwy”. Innym razem dawałam korki z matmy jakiemuś Jackowi, który słuchał metalu i nie mrugał, co dawało dość upiorny efekt. Kiedyś nawet przy użyciu emocjonalnego szantażu Mira zmusiła mnie, żebym wrzuciła nieznanemu mi Ryśkowi jabłko do plecaka, bo ciągle wydawał się być głodny, a potem musiałam tłumaczyć się, że wcale nie zabrałam mu „tyturka”.  Nie wiem, co to tyturek.
-Miruś, błagam cię! Nie kończ!
-Sawa, ale to ważne. – jej ogromne, niebieskie ślepia napełniają się wodą. Kot ze Shreka to przy tym pikuś.
-Mira! Tak nie wolno! Wiem, że udajesz. – tak naprawdę to nie jestem pewna, ale  zdradziła mi kiedyś, że jak patrzy dłużej na słońce to oczy zaczynają jej łzawić, więc może i teraz… Przyglądam się jej. Tak, gapi się na słońce jak na bóstwo jakieś.  
-No, ale proooszę, bo stało się coś strasznego!
Mira chyba nigdy nie doświadczyła żadnej tragedii, bo jej katastrofomierz szaleje nawet przy najdrobniejszych sprawach. Najczęściej zaś gdy ktoś wydaje się smutny. Wtedy błyskawicznie wkracza do akcji i nic nie jest w stanie jej powstrzymać. To jeden z tego rzadkiego gatunku człowieka, który przytuliłby cały świat. Ze mnie za to jest taka posępna wredota. Homo wredotus pospolitus. Ale daję za wygraną i nie bardzo wierząc, że to co chce mi powiedzieć, zasługuje na miano strasznego, słucham.
-Byłam z maleńkim kuzynkiem w cyrku. No i ten kuzyn robił sobie zawody z kolegą na plucie i niechcący opluł takiego chłopaka, co tam występował i nie zdążyliśmy go nawet przeprosić, bo gdzieś czmychnął, a on może teraz czuć się totalnie upokorzony! A przecież nikt nie zrobił tego z premedytacją. Matko, przecież on może sobie pomyśleć, że ludzie go kompletnie nie szanują, a przecież to nieprawda! Nawet, jeśli w  cyrkach znęcają się nad biednymi lwami!
Wygląda na autentycznie przejętą. Ja za to mogę się założyć, że ten chłopak dawno zapomniał o sprawie, albo nawet nie zauważył, że ktoś go opluł. Jednak wrażliwce takie jak Mira, nie dadzą się przekonać.
-Nieee… on pewnie już nawet nie pamięta. – przed oczami staje mi posępny młodzieniec w przetartych szelkach, który nie ma zwyczaju rozmawiać z kimkolwiek i myśleć o kimkolwiek, ani myślami kogokolwiek się przejmować.
-Nieprawda! Założę się, że ciągle jeszcze to wspomina. Wyobraź sobie, że ktoś na Ciebie na ulicy nagle splunął. I co? Nie zastanawiasz się dlaczego?
-Przez chwilę…
-Ja bym się zastanawiała. Musimy jechać do Jankowic, Sawa!
Obłęd w mirowych oczach karze mi przypuszczać, że jest gotowa przejechać pół świata, by znaleźć owego „upokorzonego” chłopaka i wytłumaczyć mu wszystko. Nawet nie musi dodawać, po co miałybyśmy do jakiś Jankowic jechać. Ja to wiem. 
 -Pociągiem. Godzinka drogi i będziemy na miejscu.
-Mira! Nie! – nie patrzcie na mnie jak na bezdusznego potwora. Wyobraźcie sobie, że za oknem panuje skwar, że słońce praży z zamiarem przerobienia każdego żywego obiektu w pop corn, że jesteście cali mokrzy od potu i że sił jest w was tyle ile powietrza w przebitej dętce. Co byście wtedy powiedzieli, tak szczerze.
-Chcesz mnie ciągnąć po pociągach dwie godziny, żeby powiedzieć jakiemuś obcemu chłopakowi, że mały chłopiec, którego ten nie pamięta, nie opluł go specjalnie. Założę się, że usłyszysz tylko takie „to ktoś mnie opluł?”. -On tam będzie i mu powiem, że to przypadek. – patrzy na mnie błagalnie.
-Sawa, nie śmiej się! To ważne. A w ogóle, Jankowice to góry praktycznie. Możemy wejść sobie na jakiś szczytek, położyć się na ZIMNEJ trawie – uśmiecha się przymilnie, a ja mam okazję zobaczyć jej sympatyczną szparę między jedynkami.
-Ktoś nas napadnie! – mówię bez większego przekonania, byleby odwlec to, co jak się zdaje, nie do odwleczenia. 
-Aha… wymyślasz argumenty na poczekaniu. Kochasz góry przecież!
 Ale nie jak zamieniają się w patelnie, droga koleżanko! Gdybyś tylko potrafiła wyobrazić sobie dwa ciałka skwierczące na dymiącej łączce, zrozumiałabyś o co mi chodzi. Ale nie. Patrzysz na mnie i nie wiesz, jakie przerażające obrazy wiążą się z tą samobójczą wyprawą. 
-Nie, nie… Nie słyszysz co w telewizji mówią?! – zdanie to samo wyskakuje z moich wysuszonych, spękanych ust, które resztkami sił bronią się jeszcze przed szaleńczym planem Miry. Gdyby słońce nie zwęgliło doszczętnie każdej szarej komórki pałętającej się pod mym skromnym czerepem, najpewniej nigdy bym tego nie powiedziała. Tymczasem mówię, sama się temu dziwiąc.
-Sawa, od kiedy wierzysz programom telewizyjnym?- jej gruba brew podjeżdża pod same czoło, a oczy wpatrują się we mnie z niesłychaną powagą i spokojem. To już jest nie do wytrzymania! Niech ona się tak nie patrzy, bo zacznę mieć wyrzuty sumienia. Mira jednak nie odwraca wzroku.
-Mira… - zaczynam, a ta uśmiecha się, przeczuwając, co zaraz powiem – dobra. Ale jak zginę to Twoja wina!
Po sekundzie ląduję w ramionach przeszczęśliwej koleżanki, która niemalże, płacząc ze wzruszenia krzyczy:
-Dziękuję! – nie mówię, że jest mi duszno, bo aż takim potworem nie jestem. Czasem warto się dla kogoś podusić (i stracić wszystkie szare komórki).
. . .
-Marcin, co ty tu do jasnej ciasnej robisz?!
Stoimy na peronie. Słońce praży niemiłosiernie, a jakaś kobieta zupełnie dosłownie wlepia nos w gazetę, przez co na kartkach tworzy się mokra plama. Mira oparta o kolumnę bawi się pałeczkami do perkusji, ja zaś patrzę na uśmiechniętego brata, który ni stąd ni z owąd zmaterializował się u mojego boku.
-To, co nic nie mówi, nie kłamie – mruży oczy i tajniackim krokiem ucieka za kolumnę.
Mira uśmiecha się rozbawiona.
- Terry Pratchett? 
-A jakżeby inaczej.
-Wiedziałam
. . .

Pociąg nie nadjeżdża. Zostawił nas na pożarcie przez wygłodniałe promienie słoneczne (tak o was mówię złośliwe zabójcze, a jednak życiodajne potwory!) , a my jak te sieroty stoimy i czekamy na blaszane monstrum, które najwidoczniej nie ma zamiaru się zjawić. Trudno. Już nic mi się nie chce: jechać, siedzieć, wracać, narzekać. Tak. Nadeszła ta wiekopomna chwila, w której Sawie nie starczyło sił na narzekanie. Mira dostrzegłaby w tym coś optymistycznego, ja nie. Kilka metrów przed nami rozsiadła się wygodnie mała, szczerbata dziewczynka o typowej twarzy smyka. Zadziorne, niebieskie oczka, odstające, elfie uszy i podstępny uśmieszek. Dziewczynka  dłubie z pasją w butelce, z której wyrasta dorodna, artystyczna rzeżucha. Mira, uderzając rytmicznie w kolumnę obtartymi perkusyjnymi pałeczkami od czasu do czasu się jej przygląda.
-Ha. Taki mały leśny skrzat – uśmiecha się i klepie mnie pokrzepiająco po ramieniu -  Nigdy nie jest tak źle żeby nie mogło być gorzej, Sawa. Pomyśl, że siedzisz w przyspawanym do siebie polarze na Saharze.
To byłoby straszne.
-Albo w saunie przy konsumującym sałatkę czosnkową osobniku – dodaje zza kolumny Marcin.
-Jesteście kochaaani… - rzucam ironicznie.
Czuję, że wizja czosnkowej sałatki nie opuści mnie do końca tego dnia. O ile go przeżyję, oczywiście.
. . .
Słyszymy niezidentyfikowany zgrzyt. Pociąg jeszcze nie nadjechał, za to zbliża się coś podejrzanego i zgrzyta. Zgrzyyyt. Zaraz nie wytrzymam. Zgrzyyyt. Trzymajcie mnie. Zgrzyyt. Jeśli jeszcze raz mi zgrzytniesz! I jak to zgrzytające przedmioty mają w zwyczaju, podejrzany przedmiot zgrzyta po raz piąty. Wybucham. Potrafię znieść zabijający skwar, chowającego się brata i nieprzyjemny dźwięk pocieranego styropianu, ale gdy tylko słyszę zgrzyt, jakikolwiek ten zgrzyt, by nie był, dostaję białej gorączki. Zgrzyyyt. Podbiegam w stronę schodów. Starszy mężczyzna o białych sterczących włosach i ogromnym, śliwkowym nosie taszczy za sobą kroplówkę, z której zamiast typowych zbiorników z krwią zwisają pozszywane stare torby. Mrugam. Mężczyzna z ulgą stawia srebrny stojak, bierze głęboki wdech i idzie dalej. Zgrzyyyt.  Pozbawione kółeczek nóżki drapią o beton.
-Proszę pana…
Staruszek spogląda na mnie kątek oka, ale po krótszym namyśle udaje, że nic nie słyszał i idzie dalej. Zgrzyyyt.
-Proszę pana!
-Już, chwileczkę! – odpowiada zniecierpliwiony, nie zwalniając kroku. Torby kiwają się na boki. – Tylko zaniosę stojak na miejsce. Co mnie  tchnęło, żeby wyciągać to dzia… - urywa - znaczy! Ekhm… nie mogę uwierzyć, że znajdzie się teraz w rękach kogoś innego. Kochane żelastwo – klepie czule metalową rurkę - Służyło nam tyle lat, a teraz! No, nie wiem… - w końcu odwraca się w moją stronę, a ja ze zdumieniem wpatruję się w jego pomarszczoną twarz. Ten człowiek jest kserokopią Alberta Einsteina! Albo słońce już zupełnie wypaliło moje szare komórki.
-Chcesz coś kupić? – przekrzywia śmiesznie głowę, ukazując szereg krzywych zębów.
-Cco? – wyrzucam głupkowato – ale jak „kupić?
Mężczyzna zadowolony pociera chude jak patyki ręce.
-Kupić, droga pani. Mam nawet promocyyyyję! Trzy w cenie dwóch. Znaczy dwa w cenie trzech, oczywiście. Nie, nie… to nie tak. – zakłopotany drapie się po głowie – Chciałem powiedzieć, że dwa w cenie jednego!  A jak pani dokupi poduchę, to darmowy długopis z elektrowni! – doskakuje do artystycznie pozszywanych toreb i wyciąga z nich włochatą poduchę w kształcie perkusji. – O. Niech pani zobaczy jaka elegancka. Pięć złoty i jest już pani. Plus ten uroczy długopisik – z desperacją oklepuje kieszenie, a gdy nic w nich nie znajduje mruczy coś niezadowolony. –Hm… to zamiast długopisika dorzucę pani ramkę! Z dopłatą. Złotówka plus pięć złoty, a otrzyma pani wygodnego jaśka i przepiękną ramkę! – po chwili przykłada mi pod sam nos białą rameczkę w czarne nutki. W środku tkwi zdjęcie jakiegoś chłopaka. – ooo… - „Einstein” zauważa je i macha ręką – to. Ekhm… żeby pokazać jak się zdjęcia w niej prezentują… ładnie, prawda? – pośpiesznie wyciąga fotografię. – To jak? Zdecydowała się pani? Drugiej takiej okazji nie będzie!
- Co ja widzę! Rytm punktowany! – przede mną jak spod ziemi wyrasta brat i jego nieodłączna wiolonczela, która z zadowoleniem przysłuchuje się rozmowie ukryta w czarnym, umieszczonym na Marcinowych plecach futerale. Nigdy nie mogę pozbyć się myśli, że ta wiolonczela wszystko rozumie, bo ta jej długa szyja i pudło rezonansowe zbytnio przypominają mi człowieka– piękne! Sprzedaje pan?
Uderzam się zrezygnowana w czoło.
-Aha, aha! – oczy staruszka świecą się jak dwie perełki. Tak musiał wyglądać Einstein, gdy odkrył tą swoją teorię względności. – Pięć złoty, a będzie mógł pan dać narzeczonej –mruga.
-O. Jak tak, to oczywiście! – brat śmieje się i dłubie w wysłużonym portfelu, na którym, gdy byłam mała, namalowałam mu cyklopy.– Mam z drobnych tylko trzy złote.
-I dobrze, dobrze. Trzy złote też jak najbardziej! Jak weźmie pan poduszkę to będziemy kwita – Nic z tego nie rozumiem. Może nie przeszłam szkoły handlowej, ale nawet ja zauważam, że ta transakcja jest kompletnie bez sensu.  
Marcin wpatruje się osłupiały w „sprzedawcę”.
-O. No, zgadzam się. Dziękuję! – ściska poduszkę i ramkę, a pieniądze szybko wkłada w dłonie szczęśliwego staruszka, uśmiechając się szeroko. 
-Albert ja cię zabiję! – zza schodów wyskakuje niska postać w za dużej koszuli w kratę i szarym kapeluszu na głowie.
Wpatrujemy się w nią osłupiali. W tym samym momencie dochodzi nas krzyk Miry „pociąg!”.Rzucamy się w pogoń za pociągiem. Za to chłopak od szarego kapelusza podchodzi do „Einsteina” i łapie go za nadgarstki.
-Czemu ukradłeś mi rzeczy?! Znowu! Albert, przecież nie masz prawa tak robić! Nic nie sprzedałeś, powiedz, że nic nie sprzedałeś! – chwyta się zrozpaczony za głowę.
-Dla ciebie wujku Albercie, kochany Zbyszku. A sprzedałem! Ha! – staruszek chichocze zadowolony i macha nam na pożegnanie.
Zbyszek kieruje na nas rozwścieczone spojrzenie, aż w końcu jego wzrok ląduje na ramce i poduszce trzymanej przez Marcina. Wiem to wszystko, bo truchtam, z wysiłkiem wykręcając szyję do tyłu.  Nie powinnam tak robić, ale wrodzona wścibskość, nie pozwala mi postąpić inaczej. Wolę się spóźnić niż przegapić taką aferę. To potworne, pracuję nad tym, ale póki co… Zbyszek bez chwili wahania rzuca się za nami w pogoń, myśląc, że biegniemy, by mu umknąć. W rzeczywistości po prostu nie chcemy spóźnić się na pociąg.
-To moje! – chłopak depcze nam po piętach, co nie stanowi w sumie żadnego problemu.
A my wskakujemy do wagonu.
-Wysiadać, to moje! – Zbyszek biegnie, „Einstein” wyszczerzony w złośliwym uśmiechu macha całej naszej załodze, pociąg rusza, chłopak w ostatniej chwili dopada metalowej rurki i wpada między mnie, a Marcina. Brakuje tylko muzyki z lat osiemdziesiątych.
Zbyszek zadowolony wyrywa bratu ramkę i poduszkę, całując je w geście zwycięstwa. Mira patrzy na niego jak na świra.  
-Myślę, że ci się to nie opłacało. – wyznaje spokojnie brat, a nowo poznany szaleniec unosi drwiąco brwi  – Twój wuj może teraz sprzedać resztę twoich rzeczy.
Zalega cisza, w której słowa trafiają do naszych układów pokarmowych, gdzie podlegają powolnemu trawieniu. W końcu Zbyszek łapie się za głowę i pada na podłogę.
-Nie! – wlepia wzrok w przesuwający się coraz szybciej krajobraz. – Jestem do bani.
C.D.N. 

Jeżeli dotrwaliście do końca to, to się cieszę! :) konstruktywna krytyka zawsze będzie mile przyjęta! :D

Pozdrawiam serdecznie: Stasia
(ten post dedykuję... Poli. Polu, masz dedykację ^^ )

12 maja 2015

Kilka słów organizacyjnych...

To tak optymistycznie! Po prostu uwielbiam te obrazki
z kochanym Kubusiem ^^
Witajcie!
Chciałam uprzedzić, że moja fabryka opowiadań jest niewydajną, opuszczoną fabryką. Często w środku produkcji ktoś wyłącza zasilanie i na światło dzienne nie wychodzi ani jeden dokończony egzemplarz czegokolwiek. Ale nie traćcie nadziei (albo traćcie ją jeśli macie nadzieję, że nic nie napiszę - tak przecież też może być), a może w niedalekiej przyszłości jakiś niespodziewany twór wskoczy na ekrany, zjadając Wam cenny czas:) Wszystko zależy od złośliwego chochliczyska zwanego weną, który ma w zwyczaju spóźniać się do pracy i od czasu, którego za to jest stanowczo za mało. Tym bardziej, że dwudziestego maja jest prezentacja projektów edukacyjnych klas II (brr... jestem aż zanurzona w dziesiątkach wykresów - ta matematyka ^^ - trzymajcie kciuki!), dwudziestego pierwszego nasze kółeczko teatralne wystawia sztukę (będę szalonym doktorkiem przygrywającym w fartuchu 
"Mission Impossible") , a pierwszego czerwca świat pogrąży się w ciemności, bo Stasia zdawać będzie egzaminy w szkole muzycznej (tutaj blednę. Jeżeli zjem tonę gorzkiej czekolady może komisja nie zadzwoni po karetkę). I nikt nie liczy się z tym, że pierwszy dzień czerwca to dzień każdego, kto jeszcze nie ukończył osiemnastki. 
Mimo wszystko już od jakiegoś czasu piszę sobie kilka opowiadań. Kilka, bo do jednego nie mam cierpliwości... Tytuły jednak schowam do sejfu,  bo może będziecie mieć niespodziankę, taaak... 
Nie przeciągając - Trzymajcie się! Tym bardziej, że słoneczko postanowiło nam się w końcu pokazać i można się cieszyć, gdy tak miło grzeje w policzki. Bardzo dziękuję Wam, że tutaj zaglądacie, nie spodziewałam się jakiegokolwiek komentarza pod ostatnim postem! Naprawdę. Jesteście zadziwiający! :) 

Pozdrawiam serdecznie!
(post dedykuję wszystkim maturzystom i osobom, które za dwa miesiące będą już w pierwszej liceum!)  

8 maja 2015

Bierz co masz pod ręką i uciekaj, bo Stasia wróciła!

Tumblr. Wiem, że te wisienki nie są w temacie.
Wybaczcie im.
Ja, zdrajca znów zawitałam w pomarańczowe progi blogosfery, która już kwili w kącie i błaga mnie bym odeszła i zostawiła ją w spokoju. Ale nie zostawię! Będzie musiała się ze mną męczyć, Wy też kochani czytelnicy . Miło Was widzieć, a przynajmniej wyobrażać sobie, że przeczesujecie wzrokiem literki, które teraz wyłażą spod moich paluchów. No, i miło myśleć sobie, że Wy również choć troszkę się cieszycie :) Opuściłam już progi ukochanej Radosnej Wariatki, bo postanowiłam pisać o CZYMŚ, żeby mieć pretekst,że nie marnuję czasu przed komputerem, produkując bzdury (które swoją drogą bardzo miło się tworzy i chociaż ktoś się przy nich może pośmiać, ech!). Radosna Wariatka to blog o w s z y s t k i m, a tutaj postaram się zacieśnić to "wszystko" do opowiadań i innych tworów. Pretekst jest, prawda? Bo ja będę tutaj się rooooozwiiiiijać, nie trwonić czas przed ekranem - rozwijać się, a to przecież bardzo pozytywne słowo! ^^
Nie przeciągając, cieszę się i piszę. A oto chodzi, żeby pisać. Mam nadzieję, że nie padniecie jak muchy, gdy zasypię Was tworami, które często nie mają większego sensu i nie są zbyt piękne. 



Pozdrawiam serdecznie!
(ten post dedykuję Gollumowi - bo wiem, że kiedyś to przeczyta ^^)